W Chinach wprowadzana jest zasada, która dla wielu brzmi jak science fiction, a dla innych jak długo odkładana konieczność. Jeśli chcesz jako influencer wypowiadać się na tematy specjalistyczne – zdrowie, finanse, prawo, psychologia, edukacja – musisz mieć dyplom lub oficjalne kwalifikacje potwierdzające kompetencje. Bez tego nie ma mowy o eksperckiej narracji.
Nie chodzi o estetykę, lifestyle czy rozrywkę. Chodzi o wiedzę. O obszary, w których słowa mają realny wpływ na decyzje, zdrowie i bezpieczeństwo odbiorców.
To pierwszy tak twardy ruch na świecie. I dokładnie dlatego warto się mu uważnie przyjrzeć, zamiast reagować odruchem: „u nas to by nie przeszło”.
Skąd ten pomysł? Dane, nie ideologia
Chińskie regulacje nie wzięły się znikąd. Według danych rządowych i analiz platform cyfrowych, ponad 70% młodych użytkowników deklaruje, że traktuje twórców internetowych jako jedno z głównych źródeł wiedzy, często ważniejsze niż media tradycyjne czy instytucje publiczne.
Jednocześnie badania opublikowane przez WHO i OECD pokazują, że dezinformacja zdrowotna w social mediach stała się jednym z kluczowych zagrożeń XXI wieku. Dotyczy to diet, suplementów, zdrowia psychicznego, terapii alternatywnych czy finansów osobistych.
Chińskie instytucje regulacyjne, w tym Cyberspace Administration of China, uznały, że rynek sam się nie skoryguje. Algorytmy premiują atrakcyjność narracji, nie jej prawdziwość. A zasięg nie ma żadnej korelacji z kompetencją.
Internet pełen ekspertów. Problem w tym, że „ekspert” nic nie znaczy
Każdy, kto spędził pięć minut na TikToku, YouTube albo w świecie podcastów, wie jedno: ekspertem jest tam każdy. Coach, terapeuta, analityk, strateg, lekarz, dietetyk. Czasem z wykształcenia. Częściej z opisu profilu.
Według badań Edelman Trust Barometer aż 63% odbiorców globalnie przyznaje, że miało kontakt z treściami eksperckimi online, które później okazały się nieprawdziwe lub wprowadzające w błąd. Co gorsza, młodsze pokolenia rzadziej weryfikują źródła, bo ufają formatowi, nie treści.
To nie jest wyłącznie problem Chin. To problem systemowy, z którym Zachód mierzy się od lat, tylko bez jednoznacznej odpowiedzi.
Czy obowiązek dyplomu rozwiązuje problem? Tylko częściowo
Na pierwszy rzut oka rozwiązanie wydaje się logiczne. Skoro ktoś mówi o zdrowiu psychicznym, niech będzie psychologiem. Skoro o finansach, niech ma kwalifikacje. Skoro o medycynie, niech zna medycynę.
I faktycznie:
✔ taki obowiązek ograniczyłby część szkodliwych treści
✔ podniósłby próg wejścia dla samozwańczych ekspertów
✔ zmniejszyłby chaos informacyjny w newralgicznych obszarach
Ale to tylko połowa prawdy.
Dyplom nie robi z nikogo eksperta komunikacji. Tak samo jak brak dyplomu nie oznacza automatycznie braku wiedzy. Historia nauki i biznesu pełna jest osób bez formalnych tytułów, które miały ogromny wpływ na rozwój swoich dziedzin.
Jak zauważa Daniel Kahneman, kompetencja poznawcza i umiejętność krytycznego myślenia nie zawsze idą w parze z formalnym wykształceniem. A nadmierna wiara w autorytety instytucjonalne bywa równie niebezpieczna jak ich całkowite ignorowanie.
Prawdziwy problem: nadmiar pewności siebie, nie brak dyplomów
Sedno problemu leży gdzie indziej. Internet nie cierpi na niedobór wiedzy. Cierpi na nadmiar pewności siebie bez pokrycia.
Badania opublikowane w Journal of Personality and Social Psychology pokazują, że osoby o najniższych kompetencjach najczęściej wykazują najwyższy poziom pewności siebie w swoich ocenach. To tzw. efekt Dunninga-Krugera. Social media są idealnym środowiskiem do jego eskalacji.
Algorytmy nagradzają:
– uproszczenia
– radykalne tezy
– emocjonalną narrację
– zero wątpliwości
A nie:
– niuanse
– zastrzeżenia
– „to zależy”
– odpowiedzialność
Dyplom tego nie zmieni. Może ograniczyć skalę, ale nie naprawi mechanizmu.
Co to oznacza dla marek i marketingu
Dla marek, zwłaszcza z obszaru FMCG, beauty, health i wellness, to bardzo ważny sygnał. Współpraca z twórcami, którzy budują narrację ekspercką, staje się coraz większym ryzykiem reputacyjnym.
Według raportu Nielsen ponad 70% konsumentów obarcza markę odpowiedzialnością za treści publikowane przez influencerów, z którymi współpracuje. Nawet jeśli marka „tylko sponsoruje”.
W świecie, w którym regulacje będą się zaostrzać, nie wystarczy sprawdzić zasięgów. Trzeba rozumieć kontekst, kompetencje i odpowiedzialność twórcy. I mieć odwagę powiedzieć „nie”, nawet jeśli liczby się zgadzają.
Zachód nie wprowadzi zakazu. Ale presja będzie rosła
Czy Europa albo USA pójdą drogą Chin? W tak twardej formie – raczej nie. Ale kierunek jest jasny. Unia Europejska już dziś wzmacnia regulacje w ramach Digital Services Act, kładąc nacisk na odpowiedzialność platform i twórców za treści szkodliwe.
Eksperci tacy jak Shoshana Zuboff od lat podkreślają, że era pełnej wolności algorytmicznej dobiega końca. Presja społeczna, prawna i biznesowa będzie tylko rosła.
Internet potrzebuje mniej „ekspertów”, a więcej kompetencji
Chińskie rozwiązanie nie jest idealne. Ale ma jedną ogromną zaletę: wymusza rozmowę, której branża unikała przez lata. Rozmowę o odpowiedzialności.
Internet nie potrzebuje kolejnych autorytetów z tytułem w bio. Potrzebuje ludzi, którzy wiedzą, gdzie kończy się ich kompetencja. Którzy potrafią powiedzieć „nie wiem”. Którzy rozumieją wagę słów.
W Meet Strategy od dawna mówimy, że zasięg to nie to samo co wpływ, a popularność nie jest równoznaczna z wiedzą. Dyplom może być filtrem. Ale prawdziwym standardem jakości powinna być rzetelność, transparentność i logika.
Bo problemem internetu nie jest brak regulacji. Problemem jest nadmiar pewności siebie bez odpowiedzialności. A tego nie rozwiąże ani algorytm, ani dyplom. Rozwiąże to dopiero dojrzałość całego ekosystemu: twórców, marek i odbiorców.